wtorek, 18 września 2012

O tożsamości inaczej



Temat, który dzisiaj podejmuję, nie jest łatwy, ale nie dlatego, że trudno go pojąć, tylko trudno na  niego się wypowiadać.

Kiedy dziś ktoś mówi o tożsamości, będzie to zapewne dość napuszona mowa o tożsamości narodowej, etnicznej, państwowej, oraz poczuciu przynależności i wykluczeniu, a także o zdradzie pojmowanej w kontekście tychże kryteriów.

Tymczasem to, co się składa na naszą tożsamość, to cały szereg innych czynników, w tym nasze własne wyobrażenie o sobie, to jak nas postrzegają inni, to jak postrzeganie innych wpływa na nasze wyobrażenie o sobie, oraz jak nasze wyobrażenie o sobie wpływa na nasze postrzeganie przez innych. Samo postrzeganie to zresztą nie wszystko. W końcu otoczenie nie tylko nas postrzega, ale również często wymusza konkretne zachowanie i sposób myślenia. Jeżeli nasza osobowość jest dość silna oraz otoczenia postawiło nas w pozycji do tego upoważnionej, również my możemy wpływać na zachowanie i sposób myślenia innych. Kiedy mamy więc do czynienia z tymi zmiennymi, oraz z różnym stopniem natężenia ich oddziaływania, mówienie o tożsamości jako o jakiejś stałej, jest bezprzedmiotowe. Buddyści dążą do całkowitego wyzbycia się ego, a to oznacza nic innego niż właśnie tego, co potocznie uważamy za tożsamość.

Na ogół nie chcemy pozbywać się tożsamości, ponieważ jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do swojego myślenia o sobie (opinie innych mogą mieć duży wpływ, ale i tak podstawowym elementem tego, co uważamy za swoją tożsamość, jest nasze własne o sobie wyobrażenie).

Wielu z nas gotowych jest przysiąc, że dla swojej tożsamości narodowej gotowi są zrobić wiele, niektórzy nawet oddać życie. Mało kto jednak głośno mówi o swoim wyobrażeniu o sobie w sensie zawodowym. Owszem, zdarzają się wybitni fachowcy, którzy mówią o sobie wprost „jestem stolarzem/chirurgiem/literaturoznawcą/itd.” i nie ulega wątpliwości, że faktycznie nimi są. Są oczywiście i tacy, którzy są kiepskimi fachowcami i niejeden amator potrafi wykonać ich robotę lepiej od nich, ale oni i tak bez żenady przedstawiają się nazwą swojego wykonywanego zawodu. Niemniej ci ostatni, kiedy przychodzi gorszy popyt na ich usługi z większą łatwością przyuczają się do innego fachu i z mniejszymi oporami go wykonują niż ci pierwsi.

Tożsamość pojmowana przez pryzmat wykonywanego lub wyuczonego zawodu może więc mieć w nielicznych wypadkach bardzo mocne uzasadnienie, ale w olbrzymiej liczbie przykładów wcale nie. Jeżeli ktoś nie postrzega siebie jako przypisanego do danego zawodu na całe życie, swoją tożsamość buduje na innych podstawach.

Szlachta polska do XVIII wieku nie garnęła się do fizycznej roboty, ponieważ równałoby się to zdeklasowaniu. Słynny przywódca ludu warszawskiego podczas insurekcji kościuszkowskiej, Jan Kiliński, był mistrzem szewskim, a więc mieszczaninem, ale pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej. Już jego ojciec był zresztą murarzem. Szlacheckość niestety wcale nie gwarantowała automatycznie wysokich dochodów. Pamiętamy przecież całe tabuny szlachty-gołoty (z ruska: hołoty), która czepiając się pańskich klamek, a więc wysługując się potężnym magnatom, przyczyniła się wraz z owymi magnatami do upadku Rzeczypospolitej. Ci jednak, nie tak jak Kilińscy, nie wzięli się do roboty, ale woleli być żebrakami i służalczą hołotą, byle zachować coś, co uważali za szlachecką tożsamość.

W XIX wieku proces ubożenia i deklasacji szlachty postępował. Stąd dzisiaj setki polskich rodzin, których członkowie wykonują prace niekoniecznie wymagające dużych kwalifikacji, ale posiadających korzenie szlacheckie. Niektóre z tych rodzin nie posiadają już nawet świadomości swojego pochodzenia.

Obecnie to wykonywanie danego zawodu związane jest z prestiżem społecznym. Ceniony jest dobry lekarz czy prawnik, a nie człowiek legitymujący się starym szlacheckim rodowodem. Nie zawsze tak było, bo przecież jeszcze przed II wojną światową świat arystokracji zamykał się w swoim gronie, w którym co prawda dbano o wykształcenie (jak pisał Melchior Wańkowicz, wszyscy jego bracia ukończyli wyższe studia, choć o ile dobrze pamiętam, żaden nigdy nie wykonywał pracy związanej ze zdobytymi w ten sposób kwalifikacjami), ale nie ono wyznaczało pozycję towarzyską.

Generalnie wśród polskiej szlachty wykształcił się pogląd, że nie jest hańbą być biednym. O wiele ważniejsze było nie być chamem, co mogło oznaczać oczywiście unikanie wulgarnego zachowania i języka, ale również przynależność do stanu niższego. Z kolei wywodzący się z rodziny chłopskiej czy robotniczej lekarz czy nauczyciel tak czy inaczej chamem był, choćby nie wiadomo jak wyszukane miał maniery. Melchior Wańkowicz dużo pisał o tym jak to w Polsce każdy o wiele wyżej ceni swoją pozycję wynikającą z jakiegoś przywileju, a nie z osobistych zasług.

Kilka, a może kilkanaście lat temu usłyszałem w telewizji kilka wypowiedzi przedstawicieli szlacheckich rodzin mieszkających od czasów II wojny światowej na emigracji. Jedna pani powiedziała, że jej rodzina przechodziła finansowo ciężkie czasy, ale takie rzeczy się zdarzają, a „tylko dziad wstydzi się być ubogim”. Z kolei pewien pan wyraził dumę z Polaków, którzy nigdy nie stali się narodem kupczyków. (Tak przy okazji, to Napoleon nazwał Anglików narodem sklepikarzy). Paweł Kukiz, wypowiadając się w wywiadzie telewizyjnym odżegnał się od podejrzenia, że ruch na rzecz JOWów to po prostu reklama jego nowej płyty (zarzut w tym wypadku faktycznie iście kretyński), mówiąc „ja nigdy nie byłem kupczykiem”. Te wypowiedzi dużo tłumaczą na temat polskiej mentalności, która wywodzi się wprost z myślenia szlacheckiego. Handlować i towar swój zachwalać, kupczykowska to rzecz, wręcz żydowska, no bo Żydzi to największe kupczyki, nie szlachecka, a więc nie polska.

Wszyscy doskonale jednak wiemy, że narody, które się handlem i w ogóle biznesem nie brzydziły, wypracowały bogactwa i potencjał, dzięki czemu wyprzedzają nas o kilka długości. Odbiegam jednak od tematu.

Mimo wszystko już w wieku XIX i w pierwszej połowie XX praca została postawiona na piedestale, zaś ktoś kto nie miał zajęcia, w powszechnym odbiorze społecznym zaczął być postrzegany jako pasożyt. Bogactwo osiągnięte pracą i przemysłem przestało być powodem do wstydu, a wręcz przeciwnie. W Polsce nastąpiła przerwa w lansowaniu takiej opinii, ponieważ w czasach komuny generalnie brzydko było być zamożnym. Jeżeli zaś ktoś handlował obcymi walutami, albo jeździł do innych krajów bloku wschodniego w celu wymiany towarów na inne towary, które potem spieniężał na czarnym rynku w Polsce, ten z pewnością mógł się spodziewać napiętnowania ze strony tzw. czynników oficjalnych. Rzecz w tym, że nie tylko ich. Do wielu rodaków to przesłanie znienawidzonych władz jednak trafiało, bo „uczciwy robotnik” wstydziłby się zachowywać jak jakiś handlarz – czyli mówiąc inaczej „kupczyk”.

Już w latach 80. ubiegłego stulecia, czyli w ostatnim dziesięcioleciu rządów komunistów, podejście niektórych z nas zaczęło się zmieniać. Dosyć mieliśmy nieustannych deficytów w zaopatrzeniu, jakie zapanowały podczas i po stanie wojennym, a poza tym coraz więcej z nas wyjeżdżało pracować na Zachód. Oprócz tego, kto chciał żyć nieco lepiej, ten pakował towary, które można było spieniężyć w Bułgarii, na Węgrzech, czy nawet Turcji i przywodził stamtąd „luksusy”, które z zyskiem sprzedawali rodakom po powrocie do kraju. Owszem – inni mogli nimi gardzić (tak samo jak zresztą „gastarbeiterami” pracującymi na Zachodzie), ale szybko można się było zorientować, że zarówno „wysługiwanie się” Niemcom zachodnim, czy też handel z innymi demoludami wynosił ludzi nimi się zajmujących na wyższy poziom zamożności.

Lata 90. to już przecież kapitalizm na całego. Kto nie był zbytnio przywiązany do swojej tożsamości robotnika, czy inteligenta, ten próbował swoich sił w biznesie. Często przybierało to formy absurdalne, ponieważ pracownicy uniwersytetów niekoniecznie okazywali się zwycięscy w konkurencji z handlarzami zaprawionymi w sprzedaży papierosów w Berlinie Zachodnim. Lata 90. w ogóle były zadziwiającą dekadą. Z jednej strony odnosiło się wrażenie, że wszyscy chcą być biznesmenami, lub przynajmniej, że władze chcą, żeby wszyscy byli biznesmenami, a z drugiej po początkowej euforii kolejne rządy już tylko wprowadzały kolejne restrykcje na wolną przedsiębiorczość. Znowu jednak odbiegam od tematu. Rzecz w tym, że wielu chętnie przybierało postawę biznesmena, podczas gdy w każdym społeczeństwie ktoś musi przecież czyścić sedesy, szyć ubrania, budować domy czy uczyć dzieci w szkole.

Słuchając kiedyś pewnego przedsiębiorcy, który zaczynał jako pracownik naukowy, dowiedziałem się, że swój pierwszy interes zrobił na handlu skarpetkami. Czego się jednak teraz wstydził (bo akurat jemu się udało biznes rozwinąć i się w nim utrzymać), to tego, że wtedy się wstydził tego swojego handlu skarpetkami, które przynosiły naprawdę dobre pieniądze. Uważam jednak, że problem polega na tym, że zachowanie pewnej tożsamości wymaga wielkiej determinacji. Utrzymanie się z pensji młodego naukowca graniczy z cudem. Osobiście uważam, że na zajmowanie się nauką stać tak naprawdę ludzi bogatych z domu, których utrzyma kapitał rodziców. Jeżeli więc ktoś mimo wszystko robi doktorat a potem habilitację, uważam, że zasługuje to na wielki i szczery podziw, bo jest to droga wielkich wyrzeczeń. Wielu tego systemu nie wytrzymuje i rezygnuje ze swojego marzenia pracy naukowej, a więc z jakiejś poważnej części własnej tożsamości (czyli wyobrażenia o samym sobie). Tak zrobił ten biznesmen, który po prostu odnalazł się lepiej w innej tożsamości.

Życie płata nam figle i często każe przewartościować wszystko, w co wierzyliśmy i o czym marzyliśmy. Niestety, najczęściej jest to ruch „w dół”, ponieważ to, co większość z nas robi, to „spuszczanie z tonu”. Bolesna jest zmiana pozycji zawodowej na gorszą, nie mówiąc już o utracie pracy, co grozi całkowitą degradacją i społecznym wykluczeniem. Niemniej, kto chce fizycznie przetrwać, ten godzi się na wszelkie rozwiązania.

Z pojęciem tożsamości ściśle wiąże się pojęcie honoru. Obraza, czyli naruszenie honoru, to dla wielu nic innego jak zanegowanie tożsamości, jaką w sobie pielęgnujemy. Uważamy się za szlachetnych rycerzy, a ktoś mówi, że z nas np. kłamczuchy albo tchórze. W tym wypadku poczucie skrzywdzonej dumy może być uzasadnione. Gorzej jest, kiedy na wskutek przyczyn niezależnych tracimy np. pracę i musimy się jąć zajęcia, którego wykonywać byśmy nie chcieli. Wtedy wielu czuje się zhańbionych, bo tu może nie tyle chodzi o honor, ale o poczucie godności. Powiedziałbym, że są to wartości bardzo sobie bliskie. Jan Paweł II w ostatnich latach komuny dużo mówił o godności, mając na myśli sponiewieraną godność człowieka przez totalitarny reżim. Nie wiem doprawdy jak potem, już po upadku komuny, podchodził do tego tematu – być może zbyt mało wsłuchiwałem się w jego kazania – ale przecież to w latach 90. wraz z pojawieniem się bezrobocia nastąpiła niemal kompletna degradacja godności. Tekst młodego polskiego biznesmena, czy to z tamtych lat, czy w czasach nam jak najbardziej współczesnych, „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce czekają dziesiątki innych”, niejednego zmusił i nadal zmusza do schowania swojej godności do kieszeni.

W zależności od sytuacji potrafimy zmienić swoją tożsamość. Pokojowo nastawiony student może w czasie wojny zmienić się w bardzo skutecznego zabójcę – to przykład skrajny. W USA z kolei, wielu ludzi przez całe swoje życie wykonuje rozmaite prace, nieraz te ciężkie fizyczne, i robi to naprawdę dobrze, ale cały czas czeka na swoją szansę zostania słynnym gitarzystą, aktorem czy pisarzem, bo po godzinach doskonalą się w tych dziedzinach. Ta szansa może nigdy nie nadejść, ale to marzenie utrzymuje ich w równowadze psychicznej i pozwala nie myśleć o tym, że wykonuje się pracę, którą może robić ktoś gorzej rozgarnięty.

W Polsce wszyscy znamy powiedzenie, że „żadna praca nie hańbi”. Sama z siebie oczywiście, że nie. Kiedy jednak okoliczności zmuszają kogoś do wykonywania pracy, której on zwyczajnie nie lubi, ale musi, żeby po prostu utrzymać siebie, albo siebie i rodzinę, ten ktoś czuje się poniżony i nieszczęśliwy.

Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wielu okoliczności. Problem teraz tkwi w tym, że ta umiejętność jest z jednej strony zbawienna, a z drugiej obraca się przeciwko nam. Oto bowiem ktoś, komu nie udało się dostać wymarzonej posady, zajął się czymś zupełnie innym, „tymczasowo, żeby przeczekać”. Zrobił to po to, żeby np. w następnym roku znowu ubiegać się o tę pracę marzeń. Tymczasem obowiązków w nowej pracy jest tyle, że praktycznie nie ma już czasu na lepsze przygotowanie się do tej wyśnionej posady. Z każdym rokiem szanse wcale nie rosną, a maleją, natomiast otoczenie zaczyna tego człowieka postrzegać jako nierozerwalnie związanego z zawodem, który wykonuje „tymczasowo”. „Chcesz być doradcą podatkowym? Jak to? Przecież już masz pracę. Jesteś przecież magazynierem.” Z takim tekstem można się spotkać nieraz. Kiedy więc własne wyobrażenie o sobie pozwolimy zmodyfikować wyobrażeniu innych o nas, wtedy najczęściej dochodzi do całkowitej transformacji tożsamości.

Średniowieczni europejscy rycerze i japońscy samuraje, woleli umrzeć niż zgodzić się na obniżenie własnego statusu. Podobnie amerykańscy Indianie, którzy również woleli usiąść i dać się zagłodzić i zakatować niż podjąć pracę niewolników – stąd zostali uznani za nieprzydatnych do tej roli, co zaowocowało sprowadzaniem czarnych niewolników z Afryki.

Trudno jest wyciągać ogólne wnioski, ponieważ każdy przypadek jest inny. Z pewnością często spotkamy się z żebrakami, którzy z premedytacją nigdy nie podejmą żadnej pracy, woląc wyciągać rękę po cudze pieniądze bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Z pewnością też możemy się zetknąć z cynicznymi pasożytami, którzy bez skrępowania ciągną z opieki społecznej instytucji państwowych i charytatywnych. Wsadzanie wszystkich ubogich do tego worka jest jednak głęboko niesprawiedliwe. Nie wszyscy tacy są. Musimy też pamiętać o takich, którzy nie podejmą „każdej pracy”, jak ten przedwojenny nauczyciel ze zdjęcia z komunistycznej książki do historii idący ulicą z tabliczką z taką właśnie treścią. Nie wolno się dziwić tym, dla których podjęcie zatrudnienia na niewolniczych warunkach jest równoznaczne z utratą godności.

2 komentarze:

  1. Ludzie 6 chyba czerwca czy 4 roku pamietnego 1989 dali sobie odebrać godnośc i człowieczeństwo wśród dytyrymb o wolności i demokracji .I już jej pewno nigdy nie odzyskaja . Bezrobotny bez prawa do zasiłku jak to wspaniale brzmi we współczesnym świecie i jak to pieja z zachwytu tzw ekonomisci gdy ich jest więcej . A oni siedzą jak myszy pod miotła i nic ... I co tu mówic o godnosci - ludzie śmiecie >

    OdpowiedzUsuń